Reklama z tylnej okładki pewnego ekskluzywnego czasopisma zwróciła moją uwagę. Rysunek, jakby piórkiem kreślony, przedstawiał otwarte wrota do parku okalającego jakiś zamek czy pałac, we wrotach tyłem do widza para – on i ona – w bryczesach i dżokejkach (tych prawdziwych) ewidentnie rozmawiająca ze sobą. Podpis głosił: Sztuka konwersacji, a była to reklama koniaku Martell. Uważam, że reklama skuteczna, bo choć koniaku nadal nie piję zapamiętałam sobie raz na zawsze, że konwersacja jest sztuką. Czyli ciekawą wymianą zdań bez próby nakłaniania rozmówcy do swoich poglądów.
Wszystko w tym zdaniu jest niedzisiejsze. Po pierwsze, w dzisiejszych czasach nie rozmawia się, jeżeli już, to trudno o interesujący temat, jeżeli już, to jest to bardziej monolog niż wymiana zdań, jeżeli już to zawsze ma się do czynienia z narzucaniem poglądów. W XXI wieku sztuka konwersacji jako ciekawej wymiany poglądów upadła. Zachował się natomiast jej muzyczny odpowiednik, akompaniament, zresztą niesłusznie moim zdaniem tak nazwany. Akompaniament to tło dla wątku melodycznego, natomiast utwory, zazwyczaj małe formy jak sonata, pisane są na dwa instrumenty np. na skrzypce i fortepian, na skrzypce i wiolonczelę, gdzie i ma znaczenie. Bo owszem, w niektórych utworach chodzi o tło muzyczne, dużo częściej jednak mamy do czynienia czy to z dialogiem, kiedy motyw podany przez jeden z instrumentów jest podejmowany przez drugi uzupełniając go kolorystycznie, czy też ze współbrzmieniem, kiedy oba instrumenty są jakby równouprawnione do budowania harmonii utworu. Akompaniament (niestety, nie znalazłam innego słowa) też jest sztuką.
Przekonałam się o tym podczas II Międzynarodowego Kursu połączonego z konkursem Nałęczów i skrzypce, który odbywał się w dniach 7 – 18 sierpnia 2017. Pojęłam czym różni się dobry akompaniator od genialnego. Tym genialnym był Krzysztof Stanienda na fortepianie. W kursie udział brały dzieci i młodzież, najmłodszy uczestnik miał 10 lat, najstarszy 23, stremowane występem przed widownią. To akompaniator musiał dodawać im otuchy– uśmiechem, życzliwym spojrzeniem. Regulował tempo, kiedy nerwy ponosiły adeptów sztuki skrzypcowej, pomagał odnaleźć się we wpadkach. Wykazał umiejętność przystosowania się do stylu gry każdego ze skrzypków, jego dynamiki, jego tempa, jego ekspresji, jego nastroju. To spora liczba parametrów do opanowania, podejrzewam, że system inteligencji muzycznej pana Staniendy jest oparty na fuzzy logic. Natomiast do absolutnej perfekcji współbrzmienia we wszystkich jego rozmiarach doszło, kiedy akompaniował swojemu ojcu, mistrzowi sztuki grania na skrzypcach. To nie rozum, nie palce, tu współgrały geny.
Jeszcze jedno zwróciło moją uwagę, uczestnik z Japonii w pasku z piękną klamrą. Wyjątkowo dobrze prezentowała się na scenie (niestety nie mam zdjęcia), konkurując o uwagę z genialnym wykonaniem I palpiti N. Paganiniego przez jej właściciela, zdobywcy Grand Prix Kurihara Issei.
Czy jest szansa na powrót do konwersacji?
Izabella
Izabello, sama napisałaś świetną definicję konwersacji: „na skrzypce i wiolonczelę, gdzie i ma znaczenie”. I największym problemem nie jest sms , mail czy brak czasu – tylko to i!!!
Żeby dwa głosy mogły się wzajemnie usłyszeć – nie mogą walczyć o dominację tylko musi być to „i”.
A na ogół rozmowa to boks – telewizja specjalnie lansuję tę formę komunikacji.
Małgosiu, nie zdawałam sobie sprawy, że podałam „definicję” konwersacji, ale po twojej sugestii i zastanowieniu zgadzam się, że to „i” jest bardzo ważne, jeśli nie najważniejsze.
Niestety, sztukę konwersacji wyparła wątlipa sztuka SMS, tzw. texting?
Na nic więcej nie mamy czasu…
Dziękuję Krystyno.